

W październiku 1915 roku wielki angielski podróżnik sir Ernest Henry Shackleton (1874-1922) nakazał porzucenie statku Endurance, który był przez ponad osiem miesięcy uwięziony w zwalisku lodowej kry na Antarktydzie i zaczynał nabierać wody. Dla Shackletona oznaczało to, że zasadniczo musi zrezygnować z wielkiego marzenia o poprowadzeniu swoich ludzi na pierwszą lądową wyprawę transantarktyczną, co miało być zwieńczeniem jego znakomitej kariery odkrywcy. Teraz jednak ciążyła na nim znacznie większa odpowiedzialność – musiał w jakiś sposób bezpiecznie sprowadzić do domu dwudziestu siedmiu ludzi ze swojej załogi. Ich życie zależało od codziennie podejmowanych przez Shackletona decyzji.
Na drodze do realizacji tego celu piętrzyło się wiele przeszkód: surowa zimowa aura, która miała wkrótce nadejść, prądy oceaniczne mogące posłać krę, na której obozowali, w jakimkolwiek kierunku, nadchodzące dni całkowitej ciemności, kurczące się zapasy żywności, całkowity brak kontaktu radiowego ze światem, nie mówiąc już o statku, który mógłby ich zabrać. A najpoważniejszym zagrożeniem dla wszystkich, tym, co napełniało Shackletona największym lękiem, było morale jego ludzi. Wystarczyłoby kilku malkontentów, by w ich szeregi wkradły się wzajemne urazy i sceptycyzm – wkrótce przestaliby ciężko pracować, zaczęli go ignorować i straciliby wiarę w jego zdolności przywódcze. Gdyby tak się stało, każdy zacząłby się troszczyć wyłącznie o siebie, co w tym klimacie niechybnie mogłoby oznaczać wyłącznie katastrofę i śmierć. Zrozumiał, że musi monitorować ducha zespołu jeszcze lepiej niż zmieniającą się pogodę.
Pierwszym, co musiał zrobić, było wyjście naprzeciw problemowi i wszczepienie załodze odpowiedniego ducha. Przecież wszystko zawsze zaczyna się od przywódcy. Będzie musiał ukrywać wszystkie swoje wątpliwości i obawy. Pierwszego ranka na krze Shackleton wstał najwcześniej i zaparzył bardzo dużo gorącej herbaty. Kiedy osobiście serwował ją swoim ludziom, wyczuł, że przyglądają mu się, szukając wskazówek, jak powinni się w tej trudnej sytuacji zachowywać, więc podtrzymywał nastrój, żartując nieco na temat ich nowego “domu” i nadciągających ciemności. Nie była to odpowiednia chwila na omawianie koncepcji wydostania się z kłopotów. Shackleton osiągnąłby tylko tyle, że wzbudziłby w swoich ludziach niepokój. Nie werbalizował także swojego optymizmu odnośnie do tego, jakie mają szanse, ale zachowywał się tak, aby ludzie wyczuli ten optymizm w jego zachowaniu i mowie ciała, nawet jeśli musiał go udawać.
Wszyscy wiedzieli, że zostaną uwięzieni na całą nadchodzącą zimę. Potrzebowali rozrywki, czegoś, co mogłoby zająć ich myśli i podtrzymać ich na duchu. W tym celu Shackleton każdego dnia sporządzał listę obowiązków, w której określał, co kto będzie robił. Starał się jak najczęściej zmieniać przydziały, wpisując ludzi do różnych grup o pamiętając, aby nie wykonywali zbyt często takich samych zadań. Każdego dnia wyznaczał prosty cel, który należało osiągnąć – upolować kilka pingwinów lub fok, przenieść do namiotów określoną ilość zapasów ze statku, rozbudować obozowisko. Pod koniec każdego dnia, siedząc przy ognisku, mogli mieć poczucie, że zrobili coś, co choć trochę ułatwi im życie.
W miarę upływu czasu Shackleton coraz bardziej dostrajał się do zmieniających się nastrojów członków załogi. Gdy siedzieli wokół ogniska, podchodził do każdego z nich i nawiązywał rozmowę. Z naukowcami rozmawiał o nauce, a z humanistami o swoich ulubionych poetach i kompozytorach. Rozpoznawał ducha wszystkich swoich ludzi i wykazywał szczególne uwrażliwieni na wszelkie problemy, jakich mogli doświadczać. Kucharza bardzo smucił fakt, że będzie musiał zabić swojego kota, bo brakowało jedzenia, aby go karmić. Shackleton zgłosił się więc na ochotnika, aby zrobić to za niego. Było także oczywiste, że jeden z członków załogi – fizyk – ma problemy z ciężką pracą; wieczorami jadł powoli i ciężko wzdychał. Shackleton, rozmawiając z nim, wyczuwał, że stan jego ducha z dni na dzień się pogarsza, więc ostrożnie, aby nie dać mu powodów do podejrzeń, że traktuje go jak kogoś, kto wymiguje się od pracy, zmienił zakres obowiązków fizyka, przydzielając mu lżejsze, ale równie istotne zadania.
Szybko zorientował się, że w grupie jest kilka słabych ogniw. Pierwszym był Frank Hurley, okrętowy fotograf. Był to człowiek, który dobrze wykonywał swoją pracę i nigdy nie narzekał na nawał obowiązków, ale zależało mu na tym, aby móc czuć się kimś ważnym. Miał w sobie coś ze snoba. W związku z tym od pierwszych dni na lodzie Shackleton prosił Hurleya o wyrażanie opinii na temat wszelkich istotnych spraw, na przykład stanu zapasów, żywności, i komplementował jego koncepcje. Przydzielał go także do własnego namiotu, dzięki czemu z jednej strony zapewnił mu poczucie, że jest ważniejszy od pozostałych, a z drugiej ułatwił sobie nadzór nad nim. Nawigator Hubert Hudson okazał się bardzo skoncentrowany na sobie i zupełnie nie umiał słuchać. Wymagał, aby stale poświęcano mu uwagę. Shackleton rozmawiał z nim częściej niż z innymi, i także przydzielił go do swojego namiotu. Gdy podejrzewał, że ktoś może być utajonym malkontentem, umieszczał go z ludźmi o bardziej optymistycznym nastawieniu, aby osłabić potencjalny wpływ, jaki mógłby mieć na innych.
Zima trwała, a Shackleton stawał się coraz bardziej uważny. Były chwile, gdy w sposobie zachowania swoich ludzi i na podstawie tego, że coraz mniej ze sobą rozmawiali, wyczuwał ich znużenie. Aby temu zaradzić, w bezsłoneczne dni organizował na lodzie rozgrywki sportowe, a wieczorami spotkania przy muzyce, z opowiadaniem dowcipów i różnych ciekawych historii. Zarządzał uroczyste obchody wszelkich świąt, urządzając przy ich okazji długie biesiady. Niekończące się dni w bezmiarze lodu wypełniały ciekawe wydarzenia i Shackleton wkrótce zaczął zauważać coś niezwykłego: jego ludzi byli zdecydowanie radośni, a nawet wydawali się cieszyć wyzwaniami towarzyszącymi warunkom życia na dryfującej krze.
Po pewnym czasie kra, na której się znajdowali, stała się niebezpiecznie mała, więc Shackleton polecił członkom załogi, aby wsiedli na trzy małe łodzie ratunkowe, które uratowano z Endurance. Trzeba było udać się na ląd. Łodzie udało się utrzymać razem i walcząc z burzliwymi wodami, wylądować na wąskiej plaży pobliskiej Wyspy Słoniowej. Rozglądając się się tego dnia po wyspie, Shackleton uznał za jasne, że panujące na niej warunki są pod pewnymi względami gorsze nawet od tych, które pamiętał z kry. Czas działał przeciwko nim, więc jeszcze tego samego dnia Shackleton nakazał przygotowanie jednej łodzi do niezwykle ryzykownej próby dotarcia do bardziej przyjaznego i co najważniejsze zamieszkałego skrawka ziemi w okolicy, czyli do wyspy Georgia Południowa, oddalonej od miejsca, w którym się znaleźli, o jakieś tysiąc dwieście kilometrów. Szanse na dostanie się tam były niewielkie, ale załodze nie udałoby się długo przetrwać na bezustannie zalewanej przez morze Wyspie Słoniowej, na której w zasadzie nie było nadających się do upolowania zwierząt.
Shackleton musiał bardzo uważnie wybrać pozostałych pięciu mężczyzn, którzy mieli towarzyszyć mu w podróży. W przypadku jednego z tych ludzi, Harry’ego McNeisha, jego wybór wydawał się bardzo dziwny. McNeish był na statku stolarzem i najstarszym członkiem załogi – miał pięćdziesiąt siedem lat. Bywał zrzędliwy i niezbyt dobrze radził sobie z ciężką pracą. Shackleton nie chciał go jednak zostawiać, mimo że czekająca małą łódź podróż była niezwykle trudna, więc zlecił mu przygotowanie łodzi do rejsu. Otrzymawszy to zadanie, McNeish poczuł, że jest osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo łodzi, a Shackleton zyskał pewność, że podczas podróży jego umysł będzie stale zaprzątać jej stan.
W pewnym momencie rejsu Shackleton zauważył jednak, że morale McNeisha słabnie, bo mężczyzna nagle przestał wiosłować. Shackleton wyczuł niebezpieczeństwo – gdyby krzyknął na McNeisha lub rozkazał mu, aby wiosłował dalej, ten prawdopodobnie jeszcze bardziej by się zbuntował, co wobec niewielkich rozmiarów łodzi i nieuchronności faktu, że musiało się na niej przez wiele tygodni tłoczyć kilku ludzi dysponujących niewielką ilością jedzenia, mogłoby się okazać co najmniej trudne. Improwizując, Shackleton zatrzymał łódź i polecił przygotować dla wszystkich gorące mleko. Stwierdził, że wszyscy włącznie z nim są zmęczeni i potrzebują bodźca podnoszącego na duchu, więc McNeish uniknął wstydliwego losu odszczepieńca. Przez resztę podróży Shackleton powtarzał tę sztuczkę jeszcze wielokrotnie.
Kilka kilometrów od celu nagły sztorm wypchnął ich z powrotem na ocean. Gdy desperacko szukali nowego miejsca lądowania, nadleciał mały ptaszek, próbując wylądować na łodzi. Shackleton starał się być opanowany jak zwykle, ale nagle stracił nerwy, zerwał się na nogi i klnąc na ptaszka, zaczął dziko wymachiwać rękami. Niemal natychmiast poczuł zakłopotanie, więc usiadł z powrotem. Przecież przez piętnaście miesięcy utrzymywał swoją frustrację na wodzy ze względu na dobro załogi i konieczność podtrzymywania morale. Przecież nadawał ton. To nie był czas, aby się rozklejać. Parę minut później zaczął więc z siebie żartować i obiecał sobie, że nigdy więcej, niezależnie od okoliczności, na nic podobnego sobie nie pozwoli.
Podróż po wodach, które można uznać za jednej z najniebezpieczniejszych na świecie, mała łódź zakończyła ostatecznie lądowaniem na Georgii Południowej, a kilka miesięcy potem, z pomocą wielorybników, którzy tam pracowali, udało się uratować wszystkich mężczyzn, którzy pozostali na Wyspie Słoniowej. Biorąc pod uwagę przeciwności losu, klimat, wyjątkowo trudny teren, niewielkie rozmiary łodzi i skromne zasoby, jakimi dysponowali rozbitkowie, była to jedna z najbardziej niezwykłych historii przetrwania, jaka kiedykolwiek się wydarzyła. Powoli roznosiła się wieść o roli, jaką odegrały w niej zdolności przywódcze Shackletona. Znany himalaista i polarnik, sir Edmund Hillary, podsumował to później następująco: “Przywódca naukowiec to Scott, sprawnym i efektywnym podróżnikiem jest Amundsen, ale kiedy jest się w beznadziejnej sytuacji, kiedy wydaje się, że nie ma wyjścia, należy paść na kolana i modlić się o Shackletona”.
Interpretacja
Kiedy Shackleton przyjął na siebie odpowiedzialność za życie wielu ludzi w rozpaczliwych okolicznościach, zrozumiał, co oznacza różnica między życiem a śmiercią: postawa członków jego załogi. Postawa to coś, czego nie widać, więc rzadko pisze się o niej w książkach i nieczęsto bywa przedmiotem analiz. Nie ma podręczników na jej temat. A jednak był to najistotniejszy czynnik. Wystarczyłby niewielki spadek morale, jakaś skaza na jedności członków załogi, a podejmowanie właściwych decyzji pod presją okoliczności stałoby się wyjątkowo trudne, jeśli nie niemożliwe. Gdyby choć kilku z nich zaczęło wykazywać niecierpliwość i wywierać presję na innych, próba opuszczenia kry z pewnością doprowadziłaby do śmierci wszystkich. Shackleton znalazł się w gruncie rzeczy w najbardziej elementarnym i pierwotnym stanie, jakiego może doświadczyć istota ludzka – w sytuacji grupy w sytuacji zagrożenia, której członkowie, aby przetrwać, muszą na sobie wzajemnie polegać. Właśnie za sprawą takich okoliczności nasi najodleglejsi przodkowie wytworzyli w toku ewolucji wyższe umiejętności społeczne, zadziwiającą ludzką umiejętność odczytywania nastrojów i myśli innych oraz współpracy. Tę odwieczną zdolność do odczuwania empatii, która tkwi uśpiona w nas wszystkich, odkrywał także na nowo Shackleton podczas długich, pozbawionych słońca miesięcy na krze. Odkrywał ją, bo musiał.
To, w jaki sposób Shackleton poradził sobie ze swoim zadaniem, powinno służyć za wzór nam wszystkim. Po pierwsze, zrozumiał, jak doniosłą rolę odgrywa jego własna postawa. Przywódca zaraża grupę swoją świadomością. Wiele dzieje się tu na poziomie niewerbalnym, bo podwładni nawiązują do języka ciała i tonu głosu lidera. Shackleton stworzył wokół siebie atmosferę całkowitej pewności siebie i optymizmu, a następnie obserwował, jak to wpływa na morale jego ludzi.
Po drugie, Shackleton musiał niemal tyle samo uwagi poświęcać grupie, jak i jej poszczególnym członkom. W ramach grupy monitorował poziom ożywienia rozmów w trakcie posiłków, liczbę przekleństw, jakie słyszał podczas pracy, czy szybkość poprawiania się nastroju, gdy zaczynały się rozrywki. W odniesieniu do poszczególnych osób odczytywał ich stany emocjonalne w tonie głosu oraz obserwował tempo, w jakim spożywali posiłki czy wstawali z łóżek. Zauważając u nich konkretnego dnia określony nastrój, mógł próbować przewidywać, co mogą zrobić, wprawiając się w podobny. Szukał najdrobniejszych oznak frustracji lub niepewności w ich słowach i gestach. Musiał traktować każdego ze swoich ludzi inaczej, w zależności od konkretnych jego cech. Musiał też stale doprecyzowywać swoje reakcje, bo nastroje jego ludzi szybko się zmieniały.
Po trzecie, dążąc do wykrywania wszelkich spadków nastroju lub przypływów negatywnych uczuć, Shackleton musiał działać delikatnie. Skarcenie kogokolwiek sprawiłoby, że poczułby się on zawstydzony i naznaczony, co mogłoby mieć na dłuższą metę efekt podobny do rozprzestrzeniania się wirusa. Lepiej było wciągać ludzi w rozmowę, aby poczuć ich ducha i znajdować pośrednie sposoby na podniesienie ich nastroju, lub izolować ich, nie uświadamiając im jednak, co robi. Praktykując tego rodzaju działania, Shackleton zauważał że idzie mu coraz lepiej. Za pomocą jednego szybkiego porannego spojrzenia był w stanie nieledwie przewidywać, jak jego ludzie będą funkcjonować przez cały dzień. Niektórzy członkowie załogi uważali go za medium.
Zrozum: tym, co sprawia, że rozwijamy w sobie takie empatyczne moce, jest konieczność. Wczuwając, że nasze własne przetrwanie zależy od tego, jak dobrze będziemy oceniać nastroje i myśli innych, znajdujemy w sobie niezbędną koncentrację i zaczynamy się tymi mocami posługiwać. Zazwyczaj nie odczuwamy takiej potrzeby. Wyobrażamy sobie, że dobrze rozumiemy ludzi, z którymi miewamy do czynienia. Życie bywa skomplikowane, a my mamy przecież bardzo wiele różnorodnych problemów, którym musimy poświęcać uwagę. Jesteśmy leniwi i wolimy polegać na uproszczonych osądach. Faktycznie jednak naprawdę mamy tu do czynienia z kwestią życia i śmierci i nasz sukces naprawdę zależy od tego, na ile jesteśmy w stanie radzić sobie z rozwijaniem tych umiejętności. A my po prostu nie jesteśmy tego świadomi, bo nie dostrzegamy związku pomiędzy problemami pojawiającymi się w naszym życiu a tym, że zasadniczo błędnie odczytujemy nastroje i intencje innych oraz tracimy niezliczone okazje, jakie się z ich prawidłowym odczytywaniem wiążą.
Najważniejszy jestem zatem pierwszy krok: uświadomienie sobie, że dysponujemy niezwykłym narzędziem społecznym, którego nie używamy. Najlepszym sposobem, aby to dostrzec, jest wypróbowanie go. Przestań słuchać własnego nieprzerwanego monologu wewnętrznego i zacznij zwracać większą uwagę na otaczających Cię ludzi. Dostrajaj się do zmieniających się nastrojów jednostek i grupy. Poznaj psychologię każdej konkretnej osoby i dowiedz się, co ją motywuje. Staraj się przyjmować punkt widzenia innych, wejdź do ich świata i ich systemu wartości. Dzięki temu nagle zdasz sobie sprawę z istnienia całego spektrum zachowań niewerbalnych, o których dotąd nie wiedziałeś – jakbyś zaczął ni stąd ni zowąd widzieć fale ultrafioletowe. Gdy zdasz sobie sprawę z istnienia tej mocy, poczujesz jej znaczenie i zaczniesz dostrzegać nowe możliwości społeczne.